Poświęcenie rodzi nienawiść

wtorek, 2 grudnia 2014

2. Wrogowie na start

Niechętnie otworzyłam oczy, by chwilę potem przetrzeć je opuszkami palców. Złociste promienie wpadające przez otwarte okno szczelnie otuliły moją zmęczoną twarz, przyjemnie ją ogrzewając. Firmament był doskonale czysty, pozbawiony jakichkolwiek chmur, a jedyną skazę na jego tle stanowiły szybujące wysoko ptaki, wzlatujące to wyżej, to niżej w swym podniebnym tańcu. Dzień zapowiadał się tak, jak każdy poprzedni o tej porze roku, a jednak na swój sposób był wyjątkowy.  Darowałam sobie spojrzenie na zegarek; doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że jak zwykle zaspałam i najprawdopodobniej stawię się spóźniona na zebranie. Przekonana, że i tak już nic z tym nie zrobię, kolejne minuty straciłam na leżeniu w pomiętej pościeli i zastanawianiu się, czy ktokolwiek zauważy moją nieobecność, jeśli zdecyduję się pozostać w łóżku dzisiejszego dnia.
Klimat Konohy zdecydowanie wypływał na rozleniwienie. Osada żyła swoim własnym tempem i wydawać by się mogło, że kolejne mijające chwile mieszkańcy odmierzali z wiecznym uśmiechem na wargach. Nigdy wcześniej nawet przez myśl by mi nie przeszło, że mogłabym nie stawić się na umówione spotkanie, czy też po prostu odpuścić sobie trening. Fakt, w takim przypadku z pewnością byłabym zmuszona liczyć się z gniewem pani Tsunade. W tym miejscu żadną siłą rzeczy nie mogło mnie to spotkać.
Po raz ostatni przeciągnęłam się leniwie i wstałam, chcąc przygotować się do wyjścia. Po wykonaniu typowo porannych czynności w godzinach popołudniowych byłam nieco rozkojarzona, ale za to całkowicie gotowa do opuszczenia mieszkania. Spoglądając w bezchmurne niebo zastanawiałam się, czy to możliwe by w tym samym momencie moja mistrzyni je obserwowała. Dziś mijał równy rok od czasu mojego powrotu do osady; rok obfitujący w wiele emocji, niekiedy sprzecznych, związanych między innymi z przystąpieniem do Egzaminu na Chūnina i ukończeniem go z pozytywnym wynikiem oraz otrzymaniem niedługo potem promocji do oddziału ANBU w charakterze medyka.
Każdy kolejny krok przybliżający mnie do celu, jakim była ukryta siedziba jednostek skrytobójców, był jednocześnie miarą ulatującej ze mnie stopniowo odwagi. Zupełnie nie wiedziałam czego się spodziewać. Jednakże byłam pewna, że w tym miejscu każde jedno potknięcie może być ostatnim. Odetchnęłam i przekroczyłam próg, usilnie przekonując się w duchu, że skoro i tak jestem spóźniona, to raczej nie spotkam nikogo na swej drodze. Zgodnie z przekazaną mi zawczasu instrukcją, odebrałam swój kompletny strój bojowy i ruszyłam w stronę szatni, przyciskając ubranie do piersi. Z sercem łomoczącym głucho w piersi nacisnęłam klamkę i uchyliłam masywne, żelazne drzwi. Najciszej jak potrafiłam wślizgnęłam się do środka; na szczęście pomieszczenie było opustoszałe. Rzuciłam dopiero co otrzymany ekwipunek na najbliższą ławę i ściągnęłam koszulkę, tym samym przystępując do przebierania się. Gdy byłam gotowa do wymarszu głównym problemem stało się odnalezienie właściwej, przypisanej mi szafki. Większość była zamknięta, a ostatnie dwie, chociaż z pozoru wolne, okazały się być opisane nazwiskami nieznanych mi shinobi.
- Ta jest twoja – dobiegł mnie czyjś głos, gdzieś z tyłów pomieszczenia.
Automatycznie obróciłam się, czując jak moje policzki zalewa fala szkarłatu. Nie wiedziałam jakim cudem nie udało mi się wykryć jego obecności.
- Ty… - wymamrotałam, całkowicie zawstydzona.
- Chyba mi nie uwierzysz jak powiem, że nic nie widziałem?
Ciemnowłosy chłopiec uśmiechnął się szeroko, w całkowitym samozadowoleniu. Nie byłam w stanie wydusić z siebie żadnego słowa.
- Jestem Yamato – przedstawił się, wyciągnąwszy w moją stronę chłopięcą dłoń. – Wice kapitan w Drużynie Ro.
- Shizuru – mruknęłam, niechętnie podając mu rękę. – Medyk.
- Nie martw się – rzucił lekko, lecz w tonie jego głosu dało się słyszeć delikatne zakłopotanie. – Odwróciłem wzrok.
Chociaż tyle. Nie skomentowałam jego wyznania. Mogłabym wszcząć awanturę, jedną z tych w stylu Tsunade-shishō, do których przywykłam w ciągu ostatnich kilku lat, jednak nie chciałam już na wstępie psuć sobie relacji z członkami oddziału, do którego zostałam przypisana, tym bardziej, że najprawdopodobniej szykowały nam się długie lata współpracy. Swoją drogą, jako trzynastolatka nie mogłam pochwalić się pełnymi, kobiecymi kształtami, toteż nawet gdyby chłopak chciał, nie miałby na czym zawiesić oka.
- Jesteś spóźniona – zauważył, gdy w narzuconym przez niego tempie przemierzaliśmy wąski korytarz. – Nie tolerujemy takiego zachowania – dodał, spoglądając na mnie przez ramię.
- Przepraszam, to się więcej nie powtórzy – wymamrotałam zażenowana, mówiąc to, co chłopak z pewnością chciał usłyszeć, byle tylko dał mi w tej kwestii całkowity spokój. – Czekałeś na mnie? – zapytałam po dłuższej chwili, jakby od niechcenia, choć odpowiedź niezwykle mnie intrygowała.
- Pomyślałem, że możesz nie trafić – odparł z przekąsem, nieco przyspieszając. – Wielu nowicjuszy gubi się w strukturach budynku, zwłaszcza tych, które znajdują się pod ziemią. – Wyjaśnił, po czym sam wspomniał o pewnym rozwiązaniu, które właśnie miałam zaproponować. – Uznajmy, że dezorientacja była przyczyną twojego spóźnienia. Czasem lepiej wyjść na gapę, aniżeli lenia.
- Nie ma sprawy – przytaknęłam. W tym jednym momencie zyskał całą moją sympatię. – Dziękuję.
Rozbłysk niesamowicie jaskrawego światła oślepił mnie na krótką chwilę, gdy wyszliśmy na pole treningowe, gdzie czekała już reszta drużyny. Uprzedzona zawczasu przez Yamato, wkroczyłam między nich w pełnym umundurowaniu, co oznaczało, że tuż przed opuszczeniem ponurych korytarzy przesłoniłam twarz maską imitującą pysk zwierzęcia. Byłam niezwykle rada z takiej możliwości, bowiem nawet jeśli znali oni moje dane personalne, to i tak w pewien sposób czułam się anonimowa. Niepodziewanie tuż przede mną stanął szarowłosy osobnik, zupełnie jakby wyrósł spod ziemi, skutecznie torując mi drogę. Chociaż naszła mnie chęć wycofania się, zdusiłam w sobie ten odruch. Nie mogłam okazać słabości, bo wszystko wskazywało na to, że nieznajomy jest osobą wysoko postawioną w tym oddziale.
- Nie nauczono cię zasad rządzących światem shinobi? – zaczął oschle, z pretensją w głosie.
- Zgubiła się – wstawił się za mną Yamato, nim zdążyłam się odezwać.
Ułożyłam usta w bezgłośne ,,dziękuję” i dopiero po chwili dotarło do mnie, że chłopak nie był w stanie dostrzec tego gestu. Zganiłam się w myślach za głupotę.
- Niech będzie, ale to ostatni raz, kiedy nie ponosisz konsekwencji – mruknęła olbrzymia postać. – Jestem Hatake Kakashi, kapitan Drużyny Ro. Zapewne wiesz, że jako medyk będziesz zmuszona trzymać się na uboczu i unikać wciągnięcia w wir walki. – Bez zbędnego komentarza przeszedł do sedna sprawy.
- Zdaje się, że reguła ta została ustanowiona przez Tsunade-hime,  która była moją mentorką – ucięłam ostro, jako że wyjątkowo złościło mnie przekazywanie mi informacji, o których miałam świetne pojęcie.
- Nie potrzebujemy w naszym zespole zarozumialców.
- Nie jestem zarozumiała, lecz obeznana, a to chyba spora różnica – zauważyłam, siląc się na spokój.
Nie mogłam dać ponieść się emocjom w rozmowie z kapitanem, który najwyraźniej był tak bardzo nieskłonny do wzruszenia, jak góra lodu. Z drugiej strony jednak musiałam pokazać, że mam swoje zdanie i potrafię je umotywować, stosując logicznie dobrane argumenty. Postanowiłam więc całe zajście potraktować jako test dla własnej asertywności.
- Faktycznie – odparł, bez większego zaangażowania jakichkolwiek emocji. – Zakładam, że nie unikniesz bezpośrednich starć i przy całej wierze, jaką pokładam w twoje umiejętności bojowe, muszę jednak zlecić ci trening z jednym z naszych kolegów z drużyny. Zazwyczaj stosujemy określone formacje, toteż ich bezbłędna znajomość jest obowiązkowa. Część poznasz teraz, lecz resztę nadrobisz w trakcie indywidualnych zajęć z… - urwał, by rozejrzeć się wokół. – Itachim.
Wspomniany chłopiec natychmiast pojawił się u boku kapitana.
- Zaczniecie dziś i będziecie kontynuować wieczorowe sesje co dzień, do odwołania – polecił nam, po czym odwrócił się do pozostałych członków drużyny – Spotkanie organizacyjne, przeprowadzone ze względu na nowego zasilającego szeregi, uważam za zamknięte. Yamato – zwrócił się w stronę swojego zastępcy. – Zabierz Shizuru i Itachi’ego na trzecie pole treningowe.
- Oczywiście – przytaknął, po czym machnął na nas ręką. – Za mną.
Ruszyłam posłusznie przed siebie, depcząc mu po piętach. Ukradkowe spojrzenia rzucane towarzyszącemu nam chłopcu na nic się zdały, bo i on był w pełnym umundurowaniu. Nie miałam jednak w związku z nim dobrych przeczuć.
W końcu znaleźliśmy się na miejscu. Zgodnie z poleceniem wraz z Itachim zajęliśmy przeciwległe stanowiska i na sygnał Yamato, koordynującego trening, jednocześnie dobyliśmy shurikeny z kabur. Wyrzuciłam je przed siebie z całą siłą, przekonana, że trafią w cel. Niestety, w połowie przelotu zostały odbite przez ostrza mojego przeciwnika, toteż ponowiłam atak, lecz i tym razem został on sparowany. Ruchy chłopaka były zbyt szybkie, bym mogła je dostrzec, więc nabrałam realnego podejrzenia, że korzysta on z dodatkowych, nieznanych mi technik.
Chłód stali przyłożonej mi do wgłębienia między podstawą szyi a obojczykiem, wraz z niebezpieczną bliskością ciała bruneta składał się na sytuację, która stanowiła dla mnie niemiłe zaskoczenie. Jeśli spojrzenia miałyby zdolność przenikania rzeczy materialnych i zabijania, człowiek ten już dawno spoczywałby martwy u moich stóp. Gdy w końcu otrząsnęłam się z szoku, odtrąciłam niedbale dłoń, w której trzymał kunai i postąpiłam krok naprzód. Yamato, który do tej pory jedynie prowadził obserwacje, nagle stanął między nami.
 - Shizuru, nie przykładasz się – powiedział z wyrzutem, bacznie lustrując mnie spojrzeniem swych czarnych niczym smoła oczu. Jako jedyny z całej drużyny nie nałożył dziś maski.
- To nie mój dzień – wyszeptałam, wbijając pełen nienawiści wzrok w chłopaka, który obnażając moją słabą stronę, upokorzył mnie w oczach zastępcy kapitana.
- Nie możesz tłumaczyć się w ten sposób. Zmobilizuj się. – Pomyślałam o Hanie, która od dziecka marzyła o wstąpieniu w szeregi skrytobójców. Otrzymałam pozycję, o której utrzymanie nie chciałam dbać, a przecież to moja przyjaciółka bardziej zasługiwała na bycie częścią Drużyny Ro. Nie ulegało wątpliwości, że sprawdziłaby się lepiej niż ja, angażując całą sobą w powierzone jej zadania.
-Wiem – rzuciłam krótko, wzruszając ramionami.
Czułam się podle, bo na własne życzenie znalazłam się na drodze prowadzącej prosto do srogiego zawiedzenia Trzeciego Hokage, Hany, Tsunade i najwyraźniej także Yamato.
- Zrobicie tak, jak powiedział Kakashi. Wrócicie tu wieczorem i podejmiecie kolejną próbę, ćwicząc do skutku – zawyrokował, a mój przeciwnik skinął głową na te słowa.
*
Hana rozpoczęła pracę w rodzinnej klinice weterynaryjnej dzień po ogłoszeniu wyników Egzaminu. Najpewniej została do tego zmuszona przez Tsume, nieco ekscentryczną i mającą lekko przerysowane wyobrażenie o własnych umiejętnościach kobietę, będącą zarazem jej matką. Nie byłam w stanie uwierzyć, że dziewczyna dobrowolnie porzuciła marzenia. Niemniej jednak przyzwyczajenie do nowych obowiązków było w jej przypadku jedynie kwestią czasu. Jak nikt inny nadawała się do opieki nad zwierzętami, z nieskończonymi pokładami cierpliwości, wyrozumiałości i szeroko pojętej empatii. Fakt ten oznaczał jednak, że nie będziemy miały dla siebie tyle samo czasu, co wcześniej i już odczuwałam z tego powodu smutek.
W wyznaczonym miejscu spotkania stawiłam się o wiele za wcześnie, pamiętając o towarzyszących porankowi wydarzeniach. Chciałam też odetchnąć świeżym powietrzem, z dala od zgiełku osady. Niestety, nie dane mi było nacieszyć się ciepłym popołudniem, gdyż Itachi już na mnie czekał. Dostrzegłam go z daleka, więc nie mogłam przejść obojętnie przez plac, ignorując jego obecność. Niechętnie ruszyłam w stronę chłopaka.
Oliwkowe oczy nie spuszczały ze mnie wzroku, zupełnie jakby ich właściciel uczył się na pamięć wszystkich detali mojego oblicza. Jeszcze chłopięce, subtelne rysy jego twarzy stanowiły swoistego rodzaju gwarancję, że brunet wyrośnie na prawdziwie przystojnego mężczyznę. Puszczona luzem grzywka smagała jego blade policzki przy każdym mocniejszym podmuchu wiatru.
- Nie było okazji, bym mogła się przedstawić – zaczęłam pogodnym tonem, zdecydowana od początku budować z nim jak najlepsze relacje, skoro przez bliżej nieokreślony czas każdy kolejny wieczór mieliśmy spędzać razem. – Jestem Shizuru Murasaki.
- Itachi Uchiha – rzucił krótko, a nikły uśmiech wykrzywił jego wargi. – Byłem przekonany, że zrezygnujesz. Dla dobra drużyny, oczywiście.
Jego słowa stanowiły kopnięcie w twarz dla mojej dumy, postanowiłam jednak przełknąć je, w ramach pokuty za własne niechlujstwo.
Pochodzenie wszystko wyjaśnia.
- Nie muszę ci się tłumaczyć – mruknęłam wymijająco, chcąc jak najszybciej ukrócić ten drażliwy temat. – Zaczynajmy.
- Jeśli chcesz.
Atak przypuścił znienacka; błysk ostrza w świetle zachodzącego słońca stanowił dla mnie ostrzeżenie, lecz i tak z jego sparowaniem niemalże się spóźniłam. W ostatniej chwili odbiłam nóż i odskoczyłam w bok.
- Nie uprzedziłeś! – jęknęłam z wyrzutem.
- A czy wróg zawsze będzie sygnalizował swoje zamiary?
W mgnieniu oka znalazł się tuż przy mnie, ale tym razem tylko na to czekałam. Zamachnęłam się kunaiem, celując w jego brzuch, a gdy zatrzymał cięcie, wykonałam półobrót, zadając kolejne pchnięcie z drugiej strony. Bez problemu uniknął zagrożenia.
- Za bardzo skupiasz się na sile ataku – poinstruował mnie. – Nie zważając przy tym na to, czy osiągnie on cel. Zacznij myśleć taktycznie Shizuru.
Spochmurniałam, gdyż doskonale zdawałam sobie sprawę z prawdy zawartej w jego słowach.
- Postaram się – obiecałam.
Ponownie zajęliśmy te same pozycje. Sekwencja wykonanych ruchów pozostała bez zmian, jednakże przy tym podejściu nasze tarcie trwało dłużej. Wciąż jeszcze nie poznałam stylu walki mojego przeciwnika, niemniej jednak odgadywanie jego kolejnych posunięć szło mi coraz lepiej.
Słońce dawno zaszło, ustępując miejsca niezliczonej ilości roziskrzonych gwiazd i księżycowi, będących teraz jedynymi obserwatorami naszych potyczek. Sapnęłam ciężko i ostatkiem sił dowlekłam się na skraj pola treningowego. Ciche kroki Uchihy rozbrzmiewały tuż za mną. Opadłam na ziemię, z trudem łapiąc oddech, po czym oparłam się plecami o pień drzewa, rozluźniając nieco obolałe mięśnie. Kropelki potu skapywały mi z twarzy, plamiąc podkoszulek.
- Nie nadajesz się – zauważył brunet, siadając obok mnie.
Nabrałam nieodpartej chęci wykrzyczenia mu prosto w twarz wszystkich męczących mnie wątpliwości; tego, że tak naprawdę zostałam przymusowo wcielona do oddziałów skrytobójców a uczestniczenie w walkach nigdy nie sprawiało mi większej przyjemności.
- Wiem – odpowiedziałam cicho, wbijając wzrok w podrapane kolana, które dzisiejszego wieczoru zniosły więcej upadków, niż kiedykolwiek wcześniej.
- Więc dlaczego tu jesteś?
- Kazano mi – warknęłam, sięgając do ostatnich pokładów zalegającej we mnie cierpliwości. 
W odpowiedzi jedynie skinął ledwo dostrzegalnie głową.
*
Tego ranka obudziłam się z wielkim bólem głowy. Wspomnienia wydarzeń z poprzedniego dnia, wciąż żywe, tkwiły w mojej pamięci, zajmując całkowicie myśli przy każdej próbie ich ignorowania. Nastrój poprawiła mi pozytywna odpowiedź na podanie o staż, jaki starałam się uzyskać w miejscowym laboratorium analitycznym. Postanowiłam udać się do Hokage, by w rozmowie jednoznacznie rozstrzygnąć obiekcje względem przynależności do ANBU.
Dzień był wyjątkowo nieprzyjemny. Temperatura znacznie spadła, a nad osadą zawisły ciężkie burzowe chmury. Nagle znikąd zerwał się porywisty wiatr, zwiastując rychły opad. Otuliłam się szczelniej bluzą, przyspieszając kroku. W ostatniej chwili wpadłam do budynku; jaskrawy piorun rozdarł nieboskłon, a na świat padła kurtyna ulewnego deszczu. Byłam niezwykle rada, że mogę obserwować manifestację siły nieposkromionego żywiołu wyglądając zza szczelnych okien, przemierzając ciepłe korytarze.
Drzwi gabinetu Trzeciego tym razem nie zostały obstawione przez członków oddziałów specjalnych, z czego się ucieszyłam, gdyż istniało spore prawdopodobieństwo, że natknę się tu na kogoś z mojej drużyny. Wolałam uniknąć spotkania któregokolwiek z moich kompanów w takich okolicznościach. Ku mojemu niezmiernemu zdziwieniu drzwi otworzyły się nim zdążyłam zapukać, a u progu stanął ten sam chłopak, który przerwał któreś z moich wcześniejszych spotkań z Kage Wioski Liścia. Nasze spojrzenia skrzyżowały się na moment i to wystarczyło, by moje policzki otuliła pierzyna szkarłatu. Na dodatek brunet cofnął się, uprzejmie ustępując mi przejścia. Weszłam do środka, skinieniem głowy pozdrawiając siedzącego za biurkiem Sarutobi’ego.
- Nie przeszkadzam, Sandaime? – Nagle zrobiło mi się strasznie głupio, że oto wparowałam bez zapowiedzi. Jako przywódca osady z pewnością miał mnóstwo spraw na głowie.
- Skądże, Shisui właśnie wychodził. – Gestem dłoni wskazał na ciągle tkwiącego w drzwiach chłopaka.
- Znikam, czcigodny – nieznajomy rzucił na odchodnym, pozostawiając nas samych.
Usadowiłam się wygodnie na krześle przy przeciwległej stronie mebla. Odetchnęłam, starając się zebrać myśli. Teraz, gdy znalazłam się w gabinecie najważniejszej osoby w osadzie, wszelkie nurtujące mnie wątpliwości stały się nagle mało istotne. Nie wiedziałam w jakie słowa ubrać to, co chciałam przekazać. Na szczęście, jakby czytając mi w myślach, to Sarutobi przyszedł  mi z pomocą, podejmując rozmowę.
- Słyszałem od Kakashi’ego, że wieczorami trenujesz z Itachim – zaczął, przyglądając mi się badawczo. – To wspaniałe posunięcie, bo pozaplanowe treningi pomogą ci się oswoić z estetyką oddziałów skrytobójczych.
Mimowolnie skrzywiłam się.
- Być może ma pan rację. Niemniej jednak wciąż uważam, że nie nadaję się na członka tej organizacji.
- Na podstawie przeczuć wyciągasz wnioski?
Zdałam sobie sprawę, że rozmowa ta zmierza w kierunku zapędzenia mnie w ślepą uliczkę, otoczoną murem niepoprawnie dobranej argumentacji.
- A czy istnieje lepszy wyznacznik dla mojego poczucia komfortu? – Niemal wykrzyczałam te słowa, w ostatniej chwili przypominając sobie, kto jest moim rozmówcą. – Na każdym kroku słyszę, że robię coś źle, a największym krytykiem moich poczynań jest właśnie Uchiha, który chyba zapomniał, że moim głównym zadaniem jest nieść pomoc rannym, a nie przyczyniać się do wzrostu ich liczebności.
- Rozumiem twoje obawy, lecz musisz zrozumieć, że jako członek oddziału jesteś tak samo narażona na niebezpieczeństwo jak pozostali. Nie mogą oni ryzykować przypuszczania ataku na wroga przy jednoczesnym ochranianiu cię – wyjaśnił spokojnie, ale we mnie zawrzało.
- Sęk w tym, że ja nie chcę być częścią tej jednostki. Jaki jest sens ratowania ludzi, którzy dobrowolnie poszli na rzeź?
Mina Hokage nie wróżyła pomyślnego dla mnie obrotu sprawy.
- Taki sam wobec każdego, nieważne czy to shinobi, czy piekarz. Życie ludzkie ma jednakową, nieprzeliczalną wartość. A ANBU to przede wszystkim ludzie zapewniający bezpieczeństwo osady – stwierdził niezwykle poważnym tonem, jakby moje wcześniejsze słowa stanowiły obrazę. – Zatem dbanie o ich zdrowie to niewielka zapłata za ich poświęcenie. Pomyśl, Shizuru – kontynuował, wbijając we mnie twarde, nieugięte spojrzenie – Jeśli masz jakiekolwiek wątpliwości o podłożu moralnym, zastanów się czy nie uczynisz więcej dobra ratując od śmierci osobę, która później może być w stanie ocalić więcej istnień poprzez eliminację wrogów osady, aniżeli udzielając pomocy komuś, kto i tak by ją otrzymał w przychodni z rąk któregoś z mniej wykwalifikowanych lekarzy.
Przetrawiłam w ciszy jego słowa. Zgodnie z oczekiwaniami, dały  wiele do myślenia, przy czym także pogorszyły samopoczucie. Zaryzykowałam jeszcze jedno pytanie, które cisnęło mi się na usta od dłuższego czasu, lecz kurtuazja bezwzględnie zakazywała przerywać rozmówcy. Odpowiedź mogła stanowić podstawę do uformowania się mojego właściwego stanowiska w tej sprawie.
- Więc dlaczego ja, a nie któryś z wielu takich samych lekarzy?
Trzeci zaśmiał się cicho.
- Doskonale znam techniki opracowane przez Tsunade – urwał na moment, odwróciwszy wzrok. – Są unikalne. Poza tym dobrze wiesz, że potrzebuję w ANBU osoby o nieskrępowanym sercu – zakończył z niejakim roztkliwieniem.
- Poniekąd ma pan rację, Trzeci. Obiecuję poprawę, chociaż nie będzie łatwo, bo z Uchihą nie idzie się porozumieć – rzuciłam żartobliwym tonem, chcąc zamaskować w ten sposób zmieszanie, które wzbudziły ostatnie słowa Kage.
- Przyzwyczaisz się. Wbrew wszelkim pozorom, Itachi to bardzo wyrozumiała osoba.
Wzruszyłam ramionami i wstałam, gotowa opuścić gabinet.
- Miej oczy szeroko otwarte, Shizuru – polecił mi,  przybrawszy zatroskany wyraz twarzy.
Z pomieszczenia wyszłam pełna wiary w możliwości, których istnienia wcześniej nie dostrzegałam.
*
Niemiły dla ucha zgrzyt ostrza ześlizgującego się z płaskiej strony klingi rozbrzmiał, gdy w ostatniej chwili zablokowałam cięcie, unosząc broń na wysokość piersi. Długo nie zwlekałam z odpowiedzią; kopnęłam na oślep powietrze przede mną, zmuszając Itachi’ego do nieznacznego wycofania się. To nieczyste zagranie stworzyło między nami przestrzeń, którą  mogłam wykorzystać do wykonania następnego manewru. Odbiłam się  mocno od ziemi i skoczyłam w stronę chłopaka, z nożem precyzyjnie wycelowanym w jego skroń. Zgodnie z moimi przypuszczeniami osłonił się, toteż wykonałam wcześniej zaplanowany, szybki zwrot w bok, by przypuścić atak na odsłonięte plecy bruneta. Niespodziewanie mój przeciwnik zniknął w obłokach dymu, okazując się być zwyczajnym klonem. Zaraz potem prawdziwy Itachi pojawił się tuż za mną i zadał cios, którego siła odrzuciła mnie daleko w tył. Opadłam na ziemię, chcąc zrobić sobie krótką przerwę, lecz Uchiha pokrzyżował moje zamiary. Shuriken, który cisnął w moją stronę nie chybił celu, pozostawiając płytkie rozcięcie na policzku, które natychmiast podeszło krwią. Wierzchem dłoni przetarłam ranę, z pewnością pozostawiając czerwoną, rozmazaną smugę lepkiej mazi. Skok adrenaliny nie pozwolił mi odczuć bólu. Korzystając z faktu dzielącej nas nieznacznej odległości, szybciej niż brunet był w stanie jakkolwiek na to zareagować, poderwałam się z ziemi i zamachnęłam, by uderzyć go pięścią w pierś, co spowodowało, że nasza przepychanka rozgorzała na nowo. Nieustannie, przez kilka kolejnych godzin, wymienialiśmy ciosy i ku mojemu ogromnemu zadowoleniu żadne z nas nie zdobyło wyraźnej przewagi.
Znów wytrzymałam dłużej, choć nie mogłam w nieskończoność ignorować palącego pragnienia. Na moją prośbę przerwaliśmy pojedynkowanie się i ramię w ramię ruszyliśmy na skraj pola, gdzie przed rozpoczęciem treningu złożyliśmy ekwipunek. Nagle Itachi drgnął niespokojnie, coś w jego postawie uległo zmianie, toteż wiedziona niezbyt pozytywnym przeczuciem podążyłam wzrokiem za jego spojrzeniem, bacznie wypatrując nieprawidłowości w leśnej ścianie. W oddali, wśród gęsto rozsianych drzew, zamajaczyła niewyraźnie męska sylwetka. Jako że twarz nieznajomego pozostawała skryta w cieniu, nie mogłam ustalić czy mamy do czynienia z wrogiem, czy z przyjacielem. Ignorując całkowicie Itachi’ego, ruszyłam przed siebie, z zamiarem zamanifestowania braku strachu w przypadku domniemanego ataku ze strony nieznajomego. Gdy postać stanęła w przerzedzonej roślinności, stanowiącej  swoiste przejście leśnej polany w bór, rzuciłam się na nią z kunaiem w ręku. W tym momencie zmęczenie wzięło górę i jeden błąd w ocenie własnych możliwości przesądził o kolejnych wydarzeniach. Mój przeciwnik zwinnie wyminął mnie i przyłożywszy dłoń do pleców, pchnął mocno. Pech chciał, że straciwszy równowagę dodatkowo potknęłam się o wystający korzeń i runęłam na ziemię. Nie tracąc czasu podparłam się na rękach i uniosłam do pionu, gotowa mimo zżerającego mnie od wewnątrz wstydu walczyć dalej, lecz szok jaki towarzyszył odkryciu tożsamości sprawcy sprawił, że zamarłam całkowicie, niezdolna wydobyć z siebie jakiegokolwiek dźwięku.
- Niezły refleks, Murasaki – mruknął Uchiha Shisui, najwyraźniej starający się ze wszystkich sił zdusić w sobie śmiech.
Wyszłam z wprawy. Wszystko w tym rozdziale jest takie, jakie nie powinno być. Powoli wracam, ale tylko by nadrobić zaległości czytelnicze. 
Kocham,